piątek, 15 marca 2024

Atom String Quartet – "Universum"

Atom String Quartet 

Dawid Lubowicz – skrzypce
Mateusz Smoczyński – skrzypce
Krzysztof Lenczowski – wiolonczela
Michał Zaborski – altówka

"Universum"

Wydawnictwo: Warner Music (2024)

Tekst: Szymon Stępnik


Swego czasu Atom String Quartet byli moim ulubionym zespołem polskiej sceny muzycznej. Usłyszałem o nich po raz pierwszy w audycji Jana Ptaszyna Wróblewskiego w początkach mojej fascynacji jazzem. Pamiętam, jak musiałem przekonywać mojego tatę, który nie jest fanem tego typu dźwięków, by wybrał się ze mną na koncert w Filharmonii Częstochowskiej. Było to warte, ponieważ wieczór ten pamiętam do dziś. Poczułem, że dotykam sztuki, a muzyka urosła niemal do sfery sacrum. Był to okres, kiedy Atomowi wydali świetny album Places. Niestety, ich późniejsza kariera obfitowała w lekki zastój twórczy, ponieważ ostatnie wydawnictwa nawet nie umywały się do tego, co kwartet ten był w stanie nagrać na starcie kariery. Na szczęście Universum kładzie kres słabszej formie i staje się solidnym kandydatem do jazzowej płyty roku 2024.


Mam wrażenie, że nawet sami muzycy byli świadomi nie do końca udanych poprzednich nagrań. Trudno przecież nazwać reinterpretacje Seiferta i Pendereckiego czymś oryginalnym. Mocno przeciętne „Essence” tłumaczyło, czemu panowie tak niechętnie komponowali coś nowego. Kiedy przyszło zrobić kolejną płytę, któryś z nich chyba powiedział: „Basta! Tak dalej być nie może! Zróbmy w końcu coś świeżego, z czego będziemy dumni”. No i udało się. Universum to naprawdę nietuzinkowy i ociekający o wybitność krążek.

Album podzielony jest na cztery koncepcyjne części. Pierwsza, skomponowana przez Dawida Lubowicza, stanowi refleksję nad kosmiczną przestrzenią. Druga, autorstwa Krzysztofa Lenczowskiego, przenosi nas do świata baśni, gdzie możemy reflektować nad różnymi gatunkami motylów. W trzeciej, Mateusz Smoczyński zabiera nas na podróż po Warszawie, a longplay kończy suita o pasji, tańcu i miłości, której autorem jest Michał Zaborski.

Taki podział sprawia, że choć Universum jest stosunkowo długie, trudno się przy nim znudzić. Słychać, że każdy z kompozytorów miał konkretny pomysł i mógł dać upust swoim artystycznym ambicjom w przeznaczonym dla siebie segmencie. Łatwo przez to odczuć różnice pomiędzy podejściem poszczególnych członków zespołu, gdzie każdy odznacza się nieco inną wrażliwością. To wisienka (lub „truskawka”, jak to mawiał Tomasz Hajto) na torcie dla wszystkich długowiecznych fanów kwartetu – w tym mnie.

Smoczyński ze swoją wizją Warszawy odznacza się chyba największą wrażliwością. Nic dziwnego - to właśnie tam się urodził i studiował na Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Nie zdziwiłbym się, gdyby niczym Sonny Rollins z saksofonem w czasach „The Bridge”, stał ze skrzypcami pod Mostem Poniatowskiego i tworzył kompozycje. Na przeciwległym biegunie jest Dawid Lubowicz, którego ścieżki są nieco bardziej zadziorne, efekciarskie – chyba najbardziej jazzowe spośród całej czwórki. Krzysztof Lenczowski jest z kolei najbardziej barwny i różnorodny (nieprzypadkowo jego segment nazywa się „Atlas Motyli”) i intryguje rozwiązaniami kompozycyjnymi. Część Michała Zaborskiego słusznie znalazła się na końcu, jako najbardziej elegancka oraz poważna. Jest jak kieliszek wytrawnego wina dodany do bardzo obfitego obiadu.

Biorąc pod uwagę powyższe, stwierdzić należy, iż na przestrzeni lat wszyscy z muzyków ewoluowali. Być może kompozycyjnie nie stanowią już tak zgranej paczki, jak kiedyś, aczkolwiek widać, że wzajemnie się inspirują i nakręcają. Nie wiem, czy utwory byłyby tak dobre, gdyby stanowiły części ich solowych albumów.

I oto całe „Universum”. Dzieło ocierające się o doskonałość, stanowiące jednocześnie wielki powrót Atom String Quartet. Przyznam szczerze, że kiedy płyta została przydzielona mi do zrecenzowania, bardzo się bałem. Nie chciałem, aby kolejna pozycja sygnowana nazwiskami ludzi, na których muzyce się wychowałem, mogła okazać się zawodem. Wolałem, aby naczelny fan instrumentów skrzypcowych w naszej redakcji, czyli Marcin Kaleta, mógł nakreślić mi jakiś ciekawe, inne spojrzenie. Na szczęście na obawach tylko się skończyło. Najnowsze dzieło najsłynniejszego kwartetu smyczkowego w Polsce to kunszt sam w sobie, którego słuchanie stanowi czystą przyjemność.

środa, 13 marca 2024

Mad Ship - "Time Shift"

Mad Ship

Kuba Wójcik - guitar, electronics
Tomasz Licak - tenor and soprano saxophone,
Grzegorz Tarwid - grand piano, synthesizers
Krzysztof Szmańda - drums, percussions

Time Shift

Wydawca: OFFczART (2023)

Autor tekstu: Viačeslavas Gliožeris


Jazz golden era when it was it was music not only creative but also popular among public, when seen form the perspectives of decades, seems to lasted not so long time. Soon after its heyday the rock'n'roll was born but it wasn't Elvis Presley but Woodstock which buried the bright jazz future. And Paris barricades in a very same year of 1968. Rock music became a new world religion, with thousands of yesterday's jazz stars finding themselves jobless, useless and often homeless. Show business, which has been always quite critical to jazz commercial capacities, found rock much more attractive in that sense and turned its back to jazz – for years to come.

Many jazz musicians, trying to find their place in a new world or simply to survive, started to play rock – from jazz artist perspective, that way jazz fusion movement was born. Besides some initial euphoria and huge success of fusion early acts as Chick Corea's Return To Forever or Weather Report, fusion creative limitations and musical “sameness” bring it to decline just a very few years after. Funk-jazz-rock hybrid, essentially represented by Herbie Hancock's Headhunters was even more short-living. For a decades to come jazz fusion as jazz-rock-fusion-latin crossover survived on a marginal scenes as a niche sub-genre. Even such fusion fanatics as jazziest world nation of Japanese gave up and at the edge of the new Millennium lost their long-lasting interest to this music.

Hereupon a new generation of jazz musicians started demonstrating their interest to rock music, already more contemporary one. From early brutal John Zorn's experiments mixing New York downtown free jazz with Japanese avant-rock (on “Naked City”) to later Bill Frisell and Electric Masada works, new, much more eclectic and chaotic form of jazz fusion was born. In a New Millennium it got a new influences from ethnic music and electronics artists as well.

Warsaw-based bass-less quartet Time Shift is are an obvious product of the above mentioned contemporary eclectic fusion wave. The band was founded in 2018 by guitarist/electronics artist Kuba Wójcik, renown by his work in Minim band. On their debut album (“Flash Years”, 2020) besides of “cosmic” aesthetics, recalling progressive rockers of 70s (Hawkwind, Van der Graaf Generator, etc), the influence of contemporary nu jazz (or New Millennium urban hipster jazz) is obvious. Guitar sounds and electronic effects are quite abstract, but mellow and tuneful, with all sound being often on a polished side. Still, there are some true rock guitars moments, rhythm changes on the same song and quite free pieces too.

On their new, second, album “Time Shift” the quartet starts from the similar point but shifts towards more rock-oriented sound. Same way as some other contemporary bands (as rule they all have band's names in rock culture tradition, not named by members' names, as is usual in jazz), Mad Ship plays here quite tuneful electronic rock songs with sax inserts and longish freer sections. Cosmic themes are not dominating anymore, but still presented with characteristic old-school electronics loops and bubbles (“Watchmaker 1 & 2”), even with touch of psychedelia in a moments (“Witching Hour”). Some pieces come right from prog rock of 70s library (“Big Time”). There is enough place for Frippean angular guitars and some post 80s King Crimson's aesthetics too. “Wake Up” is a true rocker, coming from Fripp & Co. stables. Even more conventional songs, as tuneful and mellower “Stream”, radiate chamber rock ballad spirit against more hip jazzier pieces of Mad Ship debut.

Similar music isn't all that rare on nowadays scene, usually more interesting artists come from regions where jazz-rock has some specific traditions and in one or another form has stronger local following. Some better examples are Serbian Hashima and Finnish Black Motor, among others. Usually popular locally, they rarely gain international success (Hashima's second album “The Haywain” has been re-issued on American Odradek label though). Returning back to review's beginning, covering the wider range of musical genres can provide wider audience to the artist, still there is some risk to lose the focus. All in all, it's a listener who decides.

 

poniedziałek, 11 marca 2024

Mazzoll & Daktyle - "T...se T...se"

Mazzoll & Daktyle

Jerzy Mazzoll – klarnety, głos
Maciej Jaciuk – elektronika, daxofon
Marek Sadowski – elektronika, perkusjonalia

"T...se T...se"

Wydawca: Antenna Non Grata (2023)

Tekst: Maciej Nowotny


Od czasu do czasu człowiek, a nawet  recenzent może, ba, powinien sobie pozwolić na recenzję subiektywną i zdjąć maskę kogoś kto nie ma indywidualnych preferencji czy osobistych sympatii. I właśnie tę maskę zdejmuję dzisiaj chętnie przyznając, że Mazzolla osobiście znam, że właściwie od zawsze jego muzykę bardzo lubię i z niecierpliwością czekam na jego projekty, ponieważ to co jest w jego twórczości NIEZMIENNE to fakt, że nieustannie zarówno ta twórczość jak i sam artysta ZMIENIA SIĘ. W kraju, w którym najwybitniejsi jazzmani i jazzmanki to tacy, którzy od kilku dekad klepią ciągle to samo (chociażby i to brzmiało świetnie) to już jest BARDZO DUŻO.

Ale do rzeczy, jaki jest najnowszy album Mazzola? Oprócz Mazzola grającego na klarnetach, ale też używającego swojego głosu usłyszymy tu Marka Sadowskiego odpowiedzialnego za elektronikę, perkusjonalia, misy i Maćka Jaciuka także parającego się elektroniką, a poza tym efektami specjalnymi i posługującego się daksofonem. Nie ma co ukrywać, że cała muzyka obraca się tu wokół Mazzola, który jest szamanem odprawiającymi ze swoimi pomocnikami ten dziwny rytuał. Słowami kluczami mogącymi otworzyć drzwi do tej muzyki są: improwizacja, trans i rytm. Z jednej strony są to elementy stałe w twórczości tego artysty, z drugiej strony udowadnia on że oryginalość w muzyce to możliwość kreowania nieskończonych permutacji. Świeżość nagranie zyskuje tak dzięki spotkaniu różnych muzycznych indywidualności, a o zapraszanie ciekawych muzyków do swoich projektów Mazzoll bardzo dba, jak i dzięki temu że sam materiał jest wierną fotografią Mazzolla w tym momencie jego życia, tak artystycznego jak i osobistego.

Zrozumienie tego, że dla Mazzolla jak np. dla takiego późnego Coltrane'a granie jest zawsze czymś niesłychanie indywidualnym, zaproszeniem słuchaczy do przestrzeni osobistej, a jednocześnie doświadczeniem duchowym i transcendentalnym jest kluczem do czerpania tego co najlepsze z tej muzyki. Analizując  ją, rozbierając na poszczególne elementy, dekonstruując tracimy niestety to co najważniejsze czyli żywego człowieka spotykającego innych ludzi aby tu i teraz wydobywać z ciszy i zgiełku muzykę. Ten spontaniczny akt przemawia do słuchacza najlepiej wtedy, gdy towarzyszy mu odrobina wiary i chęci traktowania muzyki jako epifanii. Jeśli ktoś tego nie potrafi albo nie chce może tu słyszeć jedynie zestaw mniej lub bardziej kakofonicznych dźwięków, zagranych w nieco chaotyczny sposób i irytujących swoją powtarzalnością. Co byłoby opinią tyleż uprawnioną, co świadczącą o słuchaczach (a nawet wielu krytykach), którzy w naszych czasach traktują muzykę najczęściej jak tampon higieniczny, a nie jako część odwiecznego misterium człowieczeństwa.


piątek, 8 marca 2024

Grażyna Auguścik - „2 The Light”

Grażyna Auguścik

Grażyna Auguścik – wokal/vocals
Jarosław Bester – akordeon/accordion
Rob Clearfield – fortepiano/ acoustic piano
Paulinho Gracia – gitara i instrumenty perkusyjne/guitar and shakers
John Kregor – gitary/guitars
Howard Levy – harmonijka/harmonica
Krzysztof Pabian – kontrabas/double bass
Mateusz Smoczyński – skrzypce, skrzypce barytonowe/violin, baritone violin
Dan Bornemark – waltornia/french horn
Stefan Pettersson – gitara basowa, klawisze, chórki/bass, keyboards, background vocals
Sebastian Pettersson – puzon/trombone
David Noren – trąbka/trumpet
John Emanuelsson – skrzypce/violin

„2 The Light” (2023)

Wydawnictwo: GMA Records

Tekst: Renata Rybak


Kiedy zabierałam się do słuchania utworów z płyty „2 The Light”, celowo nie szukałam żadnych informacji na jej temat. Postanowiłam podejść do tematu ‘na świeżo’, kierując się jedynie doznaniami muzycznymi.

I co usłyszałam? Pierwsze wrażenie to aksamitny, nieco melancholijny, magnetyczny głos Grażyny Auguścik. Potem zadziwienie niesamowicie bogatym instrumentarium, które wyjątkowo rzadko spotyka się na jednym krążku. Potem ciekawość, bo każdy utwór to inna estetyka, inny nastrój, i rosnąca ekscytacja co nas spotka za chwilę.

Muszę też przyznać się do uczucia lekkiego dysonansu między tym jak wokalistka jest obecna na tej płycie, a jak instrumenty. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że to się ‘nie klei’, że to muzyka z dwóch różnych światów. Auguścik śpiewa bardziej w konwencji tradycyjnych piosenek, prezentuje główną linię melodyczną utworu, natomiast to, co słyszymy w wykonaniu instrumentalistów, to prawdziwy jazz, z improwizacjami i swobodnymi wycieczkami muzycznymi czasem bardzo dalekimi od melodii przewodniej, przedstawionej przez wokalistkę.

Wtedy zajrzałam do okładki płyty i wszystko stało się jasne.

„2 The Light” to płyta wyjątkowa. Powstawała w 2020 roku, czyli w czasie pandemii, która była problemem globalnym. Powstawała w szczególny sposób. Oto światowej klasycy muzycy, zlokalizowani w różnych miejscach na Ziemi, bo są tu i muzycy amerykańscy, i polscy, i skandynawscy, przyjmują zaproszenie Grażyny Auguścik, która pozwala dojść do głosu swojej niesamowitej kreacji artystycznej i nadać kształt muzycznym wizjom, które gromadziły się w jej głowie od dłuższego czasu. Zaproszeni muzycy nagrywają w różnym czasie w swoich domowych studiach swoje linie melodyczne, skomponowane przez Auguścik, a spina to w całość Stefan Pettersson, odpowiedzialny za aranżację i produkcję muzyczną.

I tak dostajemy dzieło prawdziwie internacjonalne. Mamy tu różne języki, w których wykonywane są utwory. Różny jest też nastrój poszczególnych numerów, bo na przykład w „Spóźniam się” wysłyszałam linię melodyczną inspirowaną polską muzyką ludową, a w kilku innych utworach skale arabskie. Jest też groove funkowy, a utwór "Baci" to zdecydowanie bossa nova i efekt współpracy i długoletniej przyjaźni z brazylijskim muzykiem Paulinho Gracia.

Klimat każdego numeru różnicowany jest także przez dobór instrumentów, które są obecne i w różny sposób angażowane. Czasem stanowią tło dla Auguścik, a czasem w autonomiczny sposób przejmują temat przedstawiony przez wokalistkę i przetwarzają go. Instrumentaliści, korzystając z danej im wolności, improwizują, prezentując swój niesamowity muzyczny potencjał i wyjątkowość każdego z nich, a jednocześnie realizują swą rolę precyzyjnie zdefiniowaną przez twórców płyty. I tak, instrumenty smyczkowe dają soczyste brzmienie o gęstej fakturze, klawisze czasem sound futurystyczny, a czasem wręcz przeciwnie, bo w klimacie lat 70. Sekcja dęta w pewnym momencie wprowadza w nastrój podniosły, dając wrażenie muzyki sakralnej, a czasem po prostu kipi energią.

Jak w takim razie przyporządkować tę płytę do jakiejś kontretnej kategorii muzycznej? Pokusiłabym się o stwierdzenie, że reprezentuje ona połączenie world music i jazzu. Ale ostatecznie przecież nie o to chodzi, żeby zaszufladkować wszystko, co nas otacza, a sama Auguścik tak odniosła się do próby sklasyfikowania tego dzieła muzycznego:

„Czy to płyta jazzowa, gatunek mi najbliższy? Nie ma to dla mnie znaczenia, bo piosenki można interpretować dowolnie, ale jednego jestem pewna – powstały nieprzypadkowo, były uchwyceniem chwil i emocji. Ocenę zostawiam słuchaczom.”

Z tą myślą pozostawiam moich czytelników. I oczywiście zachęcam do wysłuchania płyty.


czwartek, 7 marca 2024

Sylwester Ostrowski & Freddie Hendrix - "We Are the Jazz Brigade"

Sylwester Ostrowski & Freddie Hendrix

Freddie Hendrix - trąbka
Sylwester Ostrowski, Camille Thurman - saksofon tenorowy
Jakub „Mizer” Mizeracki - gitara
Miki Hayama, fortepian - Fender Rhodes
Albert Bover - fortepian
Endea Owens, Essiet Okon Essiet - kontrabas
Owen Hart jr - perkusja
Lucas Balbo - instr. perkusyjne

"We Are the Jazz Brigade" 

Wytwórnia: Agora S.A. (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

The Jazz Brigade ma dwóch liderów, amerykańskiego trębacza  Freddie Hendrixa i polskiego saksofonistę Sylwestra Ostrowskiego, muzyka ze Szczecina,  którego miałem okazję słyszeć dawno temu i nie byłem zachwycony (album "Don't Explain" wydany w 2013 roku). Trzeba przyznać, że tym razem muzyka jest zagrana przyzwoicie, potrafi miło sączyć się w tle. Ale chociaż niemal wszystkie kompozycje na płycie to oryginały pióra liderów, niestety nigdy nie powstaje tu wrażenie odkrywania czegoś nowego, a raczej mamy odczucie, że jest to muzyka sklejona z wielu motywów, które gdzieś, kiedyś już słyszeliśmy zagrana z użyciem tricków, które ktoś, kiedyś, gdzieś dawno temu wymyślił i zagrał. Lepiej zagrał. 

Muzycy przyznają się do inspiracji koncepcją muzyki Wyntona Marsalisa i ta płyta mogłaby być świetnym dodowem na to - gdyby akurat komuś tego było potrzeba - do czego doprowadzić może wprowadzenie w życie tej formuły traktowania jazzu jako swego rodzaju nowej muzyki klasycznej. Może to jeszcze ma jakiś sens w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, gdzie zachowanie ducha i ciała klasycznego jazzu zapewne ma znaczenie dla kulturowej tożsamości Afroamerykanów. Ale granie takiej muzyki w Europie moim zdaniem mija się z celem. Nie po to przecież przeszczepiano jazz na grunt europejski, aby małpować czarnych muzyków, ale by odświeżyć nieco już skostniały język muzyczny starej i wyrafinowanej cywilizacji. Jeśli ktoś tego nie rozumie to nagrywa taką naprawdę momentami fajnie brzmiącą płytę, której może  nawet byłby sens słuchać w Nowym Orleanie, Chicago czy Kansas City, powiedzmy na jakimś egzaminie w wyższej szkole muzycznej, ale w Szczecinie? Szanuję wysiłek artystów, ale nie rozumiem.


środa, 6 marca 2024

Jacek Namysłowski - "Kalatówki 22"

Jacek Namysłowski

Jacek Namysłowski – puzon, flet
Patryk Dobosz – perkusja
Łukasz Poprawski – alt, sopranino, fagot
Mateusz Kaszuba – fortepian
Ignacy Wendt – trąbka
Tomasz Wendt – tenor/sopran
Michał Rutkowski – kontrabas

gościni: Mary Rumi – wokal

"Kalatówki 22"

Tekst: Maciej Nowotny

No i mamy ten długo wyczekiwany krążek, zarazem dopiero drugi autorski, w 25-letniej karierze Jacka Namysłowskiego. Ale niewykluczone, że na następne czekać już nie bedziemy tak długo, bo ostatnio kariera Jacka jakby przyspieszyła. Na przykład w zeszłym roku uczestniczył w nagraniu świetnie przyjętego - nominacja do Fryderyka dla Mary Rumi za Fonograficzny Debiut Roku 2023 w kategorii: Jazz - albumu Mary Rumi (prywatnie swojej siostry) "Depressed Lady", na który napisał własne kompozycje i zaaranżował wszystkie utwory. Był więc bez wątpienia współautorem sukcesu tej płyty - jednej z moich ulubionych w polskim jazzie w roku 2022 - i kiedy się słuchało tamtego albumu, to materiał jakie słyszymy na "Kalatówkach" brzmi jak swego rodzaju kontynuacja poprzedniego nagrania tego rodzeństwa.

Zresztą płyta zaczyna się od piosenki i zarazem tytułowego utworu w wykonaniu Mary Rumi i jest to jednocześnie kolejny przebój w jej wykonaniu. Głos Mary Rumi jest jakby stworzony do jazzu wykonywanego gdzieś w znajdującym się w w piwnicy zadymionym jazzowym klubie. Jej sposób interpretacji jest niezwykle osobisty, niepowtarzalny, nacechowany emocjami, a jednocześnie dowcipem, wręcz dezynwolturą, znajdującą odbicie tak w warstwie muzycznej piosenek (tu ukłon w stronę Jacka Namysłowskiego), a jeszcze bardziej w tekstach: inteligentnych, oryginalnych, niebanalnych, co tak rzadkie w dzisiejszych czasach. Słuchaczowi przychodzi tylko nieco żałować, że to jej jedyny występ na płycie, ale przecież w końcu to album jej brata. Pozostaje mieć nadzieję, że duet Mary Rumi - Jacek Namysłowski usłyszymy już niebawem z nowym materiałem, w którym ta wokalistyka znowu będzie błyszczeć swoim talentem.

Dalszy ciąg płyty ma charakter czysto instrumentalny, ale bynajniej nie nudzimy się. Kolejne pięć utworów zawiera nazwę różnych metali w swoich tytułach i nie powinno to nikogo dziwić, bo w rolach głównych występują tzw. blachy czyli Jacka Namysłowskiego - puzon, baryton marszowy i flet, Łukasza Poprawskiego -  saksofon altowy i sopraninowy, Ignacego Wendta - trąbka i Tomasza Wendta - saksofon tenorowy. Ci Panowie grają co najmniej równie dobrze jak lider, a chwilami nawet to oni występują w rolach głównych, jak np. Łukasz Poprawski, którego sopran w ostatnim na płycie przebojowym "Niepokoju w pokoju" brzmi tak bardzo  w stylu Zbyszka Namysłowskiego, że aż czułem ciarki na plecach i włosy stające dęba na głowie.

Ale generalnie należy powiedzieć, że właśnie muzycy zaproszeni do nagrania tego materiału - oprócz wymienionych poprzednio to jeszcze zjawiskowy Patryk Dobosz na perkusji, Mateusz Kaszuba na fortepianie i Michał Rutkowski na kontrabasie - usprawiedliwiają w pełni czas poświęcony na zapoznanie się z tą muzyką. Poziom gry tych dżentelmenów jest tak wysoki, że będąc ostatnio po odsłuchach kilku naprawdę udanych debiutów młodych polskich muzyków jazzowych, muszę przyznać że jednak jest różnica między między muzyką wykonywaną przez nawet bardzo utalentowanych debiutantów, a tą graną przez przez muzyków na poziomie mistrzowskim.

Podsumowując, Jacek Namysłowski nagrał udany hołd dla otoczonych już legendą jazzowych kempingów na Kalatówkach, którym przez kilka dekad patronował Zbyszek Namysłowski. Moje jazzowe serce cieszy, że Jacek i jego siostra Mary Rumi chcą kontynuować tę piękną tradycję i nie dać jej wygasnąć. Równocześnie życzę im, żeby spoglądając z szacunkiem i podziwem wstecz tym odważniej patrzyli w przyszłość. Na "Depressed Lady" udowodnili, że mają coś absolutnie własnego, unikalnego do powiedzenia. Na "Kalatówkach 22" dostaliśmy wspaniale brzmiące, ale mam nadzieję, że ostatnie spojrzenie wstecz. Życzę Jackowi i pozostałym muzykom, aby teraz udowodnili, że jazz ma nie tylko wspaniałą przeszłość, ale i równie ekscytującą przyszłość przed sobą.    


wtorek, 5 marca 2024

poniedziałek, 4 marca 2024

Krystyna Stańko - "Eurodyka"

Krystyna Stańko

Krystyna Stańko – śpiew, gitara
Dominik Bukowski – wibrafon, xylosynth, marimba, kalimba
Paul Rutschka – gitara basowa
Michał Bąk – kontrabas
Mikołaj Stańko – perkusja, instrumenty perkusyjne

Gościnnie
Arve Henriksen – trąbka, aranżacje trzech utworów
Laura Marti – śpiew
Joao de Sousa – śpiew
Daniel Mester – klarnet

Eurodyka

Wydawca: Stankoffamusic (2023)

Tekst: Robert Kozubal

Szanowna Pani Ministro Zdrowia,

Ośmielam się stawać u wirtualnego progu Pani wysokiego resortu i apelować z moich jazzowych peryferii w sprawie, która przyniesie ogólny pożytek i dobrostan. Oto mam dla Pani lek na całe zło tego świata – płytę Krystyny Stańko pt. „Eurodyka” i proszę bez ogródek: niech Pani spowoduje, aby lekarze przepisywali ją znerwicowanym i chromym, niech ta muzyka popłynie na szpitalnych korytarzach, niech się sączy w przychodniach, w poczekalniach, izbach przyjęć, niech towarzyszy w wybudzeniach i teleporadach na przeziębienie, rwę oraz opryszczkę.

Powiedzieć, że to piękna płyta to nic nie powiedzieć – gorzej, to jakby powiedzieć, że się było w kościele Santa Maria delle Grazie w Mediolanie i oglądało tam jadalnię z jakimś wyblakłym malowidłem na ścianie. Ta płyta to balsam, otucha i pokrzepienie. To antidotum na frenetyczny pośpiech tego świata, na somatyczny obrzęk tłumu myśli rozdętych przeskalowaną rzeczywistością, na znerwicowany nadmiar jednorazowości oraz na wszelkie dolegliwości ducha i ciała homo sapiens XXI wieku.

Pani Ministro, muzyka i teksty Krystyny Stańko niosą tak potrzebne dziś wszystkim ukojenie już od pierwszych chwil, a potem jest tylko lepiej. Powolutku, w rytm soczystych, krystalicznie czystych i perfekcyjnych dziesięciu utworów „Eurodyki”, spływa na słuchacza aura spokoju, otula go ciepłymi i bezpiecznymi dźwiękami. Krystynie Stańko towarzyszy na płycie zespół marzeń, autorami muzyki są ona sama i niezrównany Dominik Bukowski, jeden utwór napisał Paul Rutschka. Obecny jest także Norweg Arve Henriksen, chyba najsubtelniejszy trębacz świata, człowiek, który gra tak lekko, jakby przepraszał swój instrument za każdy głośniejszy dźwięk. Pejzażuje nieziemsko w kilku utworach i to właśnie jego talent sprawia, że w refleksyjnej pieśni pt. „Dla Kompo”, poświęconej zmarłej na covid przyjaciółce Pani Krystyny, stajemy twarzą w twarz przed niewypowiadalnym.

Kolejny argument: tematyka. Pani Ministro, toć ta płyta to hołd dla Europy! Tej Europy, która wprawdzie nigdzie się nie ruszała, ale jakby ostatnio była gdzieś trochę dalej. Próżno jednak traktować ją jak banalny przewodnik, to raczej wysmakowane fotografie nastroju poszczególnych miast wywołanych w tytułach utworów. Już pierwsze fado z Joao de Sousa przynosi nam wiatr z Porto, a po nim wędrujemy do Aten, Oslo, Paryża, rozśpiewanego Splitu czy wreszcie do zmrożonego wojną Lwowa, który odwiedzamy podążając za przejmującym głosem ukraińskiej wokalistki – Laury Marti.

Dla zsiwzowanych formalistów dodaję, iż Krystyna Stańko ma wszelkie wymagane kompetencje: jest wybitną wokalistką obdarzoną oryginalnym kontraltem, absolwentką Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach, od lat w polskiej jazzowej czołówce (już w 2002 roku nominowana do Fryderyka za płytę „Do dziesięciu” grupy 0-58), nagrała 10 albumów, wykłada wokalistykę w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Ma na koncie wielu nagród, medal Gloria Artis i Pomorską Nagrodę̨ Artystyczną.

Na koniec – przyznaję – wytoczę argument pozamerytoryczny. Pani Krystyna jest gdańszczanką, jak sama Pani Wie Kto. Dodam, że tamże od lat prowadzi co niedziela w państwowym Radiu Gdańsk, swoją dwugodzinnną audycję, w której puszcza i propaguje soczysty jazz, a skromny wnioskujący do Pani Ministry słucha jej dzięki internetowi z wypiekami na twarzy.

Kończę prośbą o rozważenie mojej propozycji tak szybko, jak to możliwe. Puszczajmy Eurodykę, gdzie tylko się da, a świat będzie piękniejszy. I zdrowszy.

Licząc na pozytywne rozpatrzenie, załączam stosowne wyrazy. Z poważaniem.

piątek, 1 marca 2024

Adam Bałdych / Leszek Możdżer - "Passacaglia"

Adam Bałdych / Leszek Możdżer

Adam Bałdych - violin, renaisance violin
Leszek Możdżer - piano 442HZ & 432 HZ, upright piano

Passacaglia

wyd. Imaginary Music (2024)

Teskt: Szymon Stępnik

Leszek Możdżer i Adam Bałdych wybitnymi muzykami są. Choć ten sparafrazowany cytat z „Ferdydurke” w kontekście Juliusza Słowackiego traktowany jest jako metafora bezkrytycznego podejścia do uznanych artystów, niewielu jednak zastanawiało się, co czuje osoba stawiana na piedestale sztuki. Od uznanego muzyka oczekuje się dużo, a presja fanów jest dodatkowym balastem z którym musi zmierzyć. Dodajmy do tego bogaty dorobek artystyczny wiążący się z setką skomponowanych i zagranych utworów, co nie pomaga w próbie stworzenia czegoś nowego. Sięgając po album „Passacaglia” nagrany przez przedmiotowy duet, towarzyszyło tylko jedno pytanie – czy panowie „dowieźli”?

Zanim jednak odpowiemy, warto zastanowić się, czym jest tytułowa „Passacaglia”. Oryginalnie nazwa ta pochodzi od hiszpańskich pieśni z towarzyszeniem gitary, które były wykonywane na ulicy. Od 1640 roku terminem tym określano taniec w metrum trójdzielnym, a w wieku XVII nazywano tak również krótkie utwory oparte na równomiernym rytmie i fakturze akordowej. Od pierwszej połowy wieku XVII, w operze weneckiej pojawiły się ponadto partie oparte na motywie ostinatowym (czyli powtarzającym się), które wykazywały związek z późniejszą, najbardziej znaną, naturą wariacyjną passacaglii.

Posiadając już ową wiedzę, łatwo jest zauważyć wyżej wymienione cechy podczas słuchania longplaya. Niemal każdy utwór cechuje się wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Często mamy też wrażenie powtarzających się motywów – coś a‘la jazz modalny w stylu Kind of Blue, ale nieco bardziej złożony i skomplikowany. Mimo wszystko, to nie nawiązanie do passacaglii stanowi tutaj główne danie.

Leszek Możdżer zastosował bardzo ciekawe rozwiązanie pokazując, że – co wydawać może się paradoksalne – w temacie brzmienia fortepianu nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Do tej pory instrumenty te strojone były przez muzyków albo w częstotliwości 440 Hz albo (z rzadka) 432 Hz. Polski mistrz fortepianu jazzowego poszedł jednak o krok dalej i wykonał coś, czego do tej pory nie słyszałem w muzyce. Postanowił bowiem jednocześnie użyć dwóch fortepianów w dwóch opisanych strojeniach! Wydawać by się mogło, iż takie połączenie stworzy kakofonię i chaos, ale stało się wręcz przeciwnie. Połączenia są intrygujące i przyciągają uwagę słuchacza. Fałsz, którego można byłoby się spodziewać, jest niemal niesłyszalny. Niewątpliwie stwarza to ogromne problemy podczas organizacji koncertów (w tym konieczności zapewnienia dwóch fortepianów), ale cóż – sztuka wymaga przecież odpowiednich przygotowań.

Jeżeli chodzi o samą technikę gry, oczywiście jest najwyższym możliwym poziomie. Leszek w charakterystyczny sposób tworzy barwne pejzaże, uderzając w klawisze gęsto i precyzyjnie. Adam również brzmi wyśmienicie. Wspomnieć należy, iż korzystał nie tylko ze skrzypiec „współczesnych”, ale także tzw. „renesansowych”, które różnią się między innymi tym, że są strojone o septymę niżej, a brzmienie ich ociera się wiolonczelę. Co prawda nie są aż tak słyszalne, jak podwójny fortepian, lecz dodają płycie dodatkowego piękna. Adam nie popisuje się, gra powoli i dokładnie, a jego dźwięki zdają się być przemyślane.

Album ma właściwie tylko jedną wadę. Eksperymenty z łączeniem strojów 432 Hz i 440 Hz ograniczono niemal do minimum, przez co pojawiają się tylko gdzieniegdzie. Panowie nie zdecydowali się pójść za ciosem, by stworzyć kompozycje jeszcze bardziej odważne. Podobnie Adam również nie próbował eksperymentować z różnymi strojeniami w swoich instrumentach. Szkoda, bo mogłoby powstać dzieło naprawdę przełomowe. Z drugiej strony, dzięki zachowaniu pewnego szacunku dla harmonii, płyta jest naprawdę piękna i przystępna – nawet dla ludzi, którzy nie słuchają jazzu na co dzień. „Passacagalia” to naprawdę bardzo dobry album i najciekawsza propozycja zarówno Leszka Możdżera, jak i Adama Bałdycha od lat - szczególnie w przypadku tego pierwszego, który po nieco słabszym „Just Ignore It”, wraca w pełni glorii i chwały. Udowadnia, że jest nietuzinkowym pianistą, który wciąż nie wpadł w pułapkę własnej osoby oraz ma do zaproponowania ciekawe pomysły odnośnie instrumentu, o którym - zdawać by się mogło – powiedziano już wszystko. Adam Bałdych również nie pozostaje dłużny. Gra pięknie, zmysłowo, dając tym samym odpowiednią przestrzeń dla swojego partnera. Mając na uwadze powyższe, wniosek może być tylko jeden: ci dwaj, których nazwiska widnieją na krążku, pokazują, że nie bez powodu uważani są wirtuozów swoich instrumentów i cieszą się ogromnym szacunkiem na polskiej scenie.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...